W tym roku szedłem w grupie biało-żółtej na pielgrzymkę z Bydgoszczy do Częstochowy. Dla mnie osobiście było to niezwykłe, cudowne przeżycie…
Nawet nie pamiętam, ile razy w życiu byłem na pielgrzymce. Początkowo chodziłem z grupą brązową jako bydgoszczanin urodzony na Błoniu. Sześć lat temu otworzyłem Światłownię, przy ulicy Świętej Trójcy 15, i wtedy przeniosłem się do grupy biało-żółtej. W końcu chodziłem z moimi nowymi sąsiadami. W Światłowni spędzałem większość życia, a zatem wybór był naturalny.
Cztery lata temu ograniczyłem pielgrzymkę do jednego, dwóch dni. Tłumaczyłem, że nie mam czasu. Muszę prowadzić koncerty w Światłowni, muszę robić wypłaty, muszę, muszę, muszę… W wymyślaniu takich powodów, czy raczej pretekstów, byłem naprawdę dobry. Prawda jest taka, że cztery lata temu całkowicie przestałem widzieć. Teraz wiem, że nie potrafiłem przełamać własnego strachu. Strachu przed drogą, której nie widzę. Strachu przed nieoczekiwanymi sytuacjami, których nie jestem w stanie przewidzieć. Strachu bycia wśród ludzi, których nigdy w życiu nie widziałem i których nie znam.
W tym roku było identycznie. Już na początku pielgrzymki zapowiedziałem, że muszę wrócić do Bydgoszczy, aby rozpocząć koncert w Światłowni. Takie znalazłem sobie wytłumaczenie. Byłem trochę zły, kiedy znajomy zaoferował, że on poprowadzi koncert, a ja mam się niczym nie przejmować. On dopilnuje, aby wszystko grało. Po prostu straciłem pretekst do kolejnej ucieczki!
Do Inowrocławia prowadził mnie Tomek – mój kolega i były pracownik Światłowni. W Inowrocławiu swoją pomoc zaoferował Antek – Polak mieszkający w Anglii, który w trakcie wakacji wybrał się na pielgrzymkę. Młody chłopak, student medycyny. Zaczęliśmy rozmawiać. Wypytywałem go o funkcjonujące w Wielkiej Brytanii ułatwienia dla niepełnosprawnych. Z tego, co opowiadał wynika, że mamy sporo do nadrobienia. On interesował się realiami mojego obecnego życia w ciemności. W trakcie pielgrzymki zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Jako niepoprawny palacz oczywiście nie zrezygnowałem z palenia w trakcie postoju. I jakoś tak dziwnie się działo, że zazwyczaj siadał obok mnie ktoś z grupy, często niepalący. Rozmowa zaczynała się od tradycyjnych pytań typu: Jak ci się idzie? A potem padały pytania, z którymi przysiadł się do mnie: Jak to jest nie widzieć niczego? Czy przed oczami jest szarość, czy jasność, czy ciemności? Jak można w moim przypadku zadzwonić do kogoś, jak można przeczytać tekst, jak można go napisać itd. itp…
W trakcie drogi grałem na gitarze. Czasem też śpiewałem. Były osoby, które dziwiły się, jak to jest możliwe. Po pierwsze: jak niewidomy może grać na gitarze, po drugie: czy to nie męczy w trakcie drogi, której się nie widzi. Tłumaczyłem, że to działa zupełnie odwrotnie. Nie trzeba widzieć, aby słyszeć muzykę i grać. A gitara w trakcie trudnej drogi naprawdę pomaga. Nie dałbym rady przejść tylu kilometrów, gdybym nie grał na gitarze!
W trakcie jednego z odcinków przeprowadziłem szkolenie, które jako Światłownia prowadzimy wśród osób widzących. Nazywamy to „Instrukcja obsługi niewidomego”. Opowiadam, jak pomagać, a jak nie przeszkadzać niewidomym. Tych rozmów o braku wzroku zrobiło się bardzo wiele. Wieczorami, przed noclegiem, często o tym rozmawialiśmy. Zrozumiałem, że ci ludzie bardzo chcą zrozumieć ten świat, który jest dla nich niedostępny i przerażający. Starałem się oswoić ich z takimi realiami. Powtarzałem swoje ulubione hasło: nie widzę problemu.
Na każdym kroku czułem olbrzymią empatię bijącą z braci i sióstr z grupy biało- żółtej. Wystarczyło, że na chwilkę gdzieś się zatrzymałem a już padało pytanie: Czy bratu potrzebna jest pomoc? Powie ktoś, że to tylko efekt pielgrzymki, że na pielgrzymce ludzie się modlą i dlatego starają się być dobrzy dla siebie nawzajem. Bzdura! Ja to widzę na co dzień. Nie ma u nas znieczulicy, o której trąbią dziennikarze! Chodząc samotnie z białą laską po Bydgoszczy też słyszę pytanie o ewentualną potrzebę pomocy. Dlaczego słyszę takie pytania? Może dlatego, że uśmiecham się do innych ludzi? Może dlatego, że po prostu ich lubię? Nie zamykam się w swojej traumie, w wyimaginowanym wielkim nieszczęściu. Nie epatuję swoim rzekomym cierpieniem – po prostu ich lubię.
Jakoś tak w trakcie pielgrzymki zupełnie niepostrzeżenie zniknął mój strach. Przestałem się bać, że potknę się o coś, że czegoś na czas nie dojrzę. Przecież wkoło siebie miałem całe grono życzliwych mi ludzi i, co najważniejsze, ludzi bardzo uważnych. Poznany zupełnie przypadkowo Antek okazał się niesamowitym człowiekiem. Kończyliśmy każdy etap podobnie zmęczeni. On najpierw wyszukiwał miejsce, w którym mógłbym bezpiecznie usiąść. Potem szukał czegoś do picia i jedzenia. Potem dopiero odpoczywał. Kiedyś będzie z niego wspaniały lekarz, dbający o swoich pacjentów.
Podczas tej pielgrzymki pokonałem swój strach przed nieznaną drogą. Po powrocie do domu, po raz pierwszy od utraty wzroku, pojechałem z żoną nad morze do Łeby. Wcześniej twierdziłem, że po co mam gdzieś wyjeżdżać, skoro niczego nie zobaczę. Bzdura! Widziałem i czułem morze! Widziałem i czułem fale, które kołysały statkiem, którym płynęliśmy. Widziałem i czułem radość ludzi w barze, w którym śpiewałem i grałem. To było cudowne!
Podczas tej pielgrzymki otrzymałem bardzo wiele. Za to wszystko dziękowałem, kiedy już dotarłem na Jasną Górę. Wydaje mi się, że też dałem coś braciom i siostrom z biało-żółtej. Mam nadzieję, że nie będą wstydzili się pomóc innym niepełnosprawnym, kiedy ich spotkają na swojej życiowej drodze. Bo wiem, że pomagać potrafią…
Grzegorz Dudziński