Powszechna, milcząca zgoda na wszechobecne donosicielstwo, hejt i inne tego typu paskudztwa sprawia, że jeszcze długo nie wygrzebiemy się z mroków PRL-u. Wydaje się nawet, że lądujemy o wiele gorzej – w PRL-u kapusiom nikt nie podawał ręki…
W porannej audycji Radia PiK przedstawiciele bydgoskiego świata gospodarczego rozmawiali o założeniach programu wicepremiera Morawieckiego. Wśród dyskutantów był m.in. Maciej Grześkowiak, przedstawiciel bydgoskiej Pesy. Jak można się domyślać, chwalił pod niebiosa osiągnięcia swojej firmy i słusznie – rezultaty finansowe i rozmach działań tej firmy to zaiste perełka, którą warto pokazywać i chwalić się nią gdzie popadnie. Grześkowiak opowiadał także o innej, bardziej mrocznej stronie sukcesu. Wraz z kolejnymi zwycięstwami firmy mnożyły się ataki hejterów i zwykłe, pisemne donosy do najróżniejszych instytucji kontrolnych. W Pesie pojawiały się kolejne kontrole i inspekcje, które nie wykrywały żadnych nieprawidłowości. Na pytania szefów firmy, co teraz inspektorzy zrobią z autorami donosów, padały słowa: to nie nasza sprawa.
Na pytanie dziennikarki, jakie kroki Pesa poczyniła wobec autorów wspomnianych donosów Grześkowiak zapewnił, że Pesa będzie nadal stosowała wyłącznie czyste, transparentne zasady działalności gospodarczej. Zapewne chwalebną zasadą jest, że rzetelna firma nie ucieka się do walki w błocie. Takie postępowanie jednak sprawia, że donosiciele i hejterzy czują się zupełnie bezkarni. Powiedzmy sobie wprost – ich działalność jest bardzo szkodliwa i bardzo kosztowna dla państwa. To my, podatnicy, płacimy za zmarnowany czas kontrolerów i inspektorów. To my, wyborcy, możemy źle wytypować kandydatów w przypadku zmasowanego hejtu wyborczego. Takie ataki mogą zniszczyć porządnego człowieka, czy rozłożyć rzetelną firmę.
Sytuacje, o których wspominał Grześkowiak, są znane bardzo wielu polskim przedsiębiorcom.
Konkurenci biznesowi, czy przeciwnicy polityczni donoszą na siebie w Internecie, bądź do organów kontrolnych czy śledczych. Kiedyś nazywano to donosicielstwem, dziś używa się bardziej zawoalowanych określeń jak hejt, czy czarny PR.
Takie łagodzenie brzydkich słów to wyraz modnego obecnie relatywizmu moralnego. Przecież o wiele przyjemniej mówić o osobie hejter, niż używać określeń donosiciel, czy kapuś. Wspomniany relatywizm jest widoczny nawet w zmianach zachowania wobec autorów donosów. Kiedyś takim ludziom nie podawano ręki, wykluczano ze środowiska. Dziś w imię relatywizmu tłumaczy się: może i on donosił na kolegów, ale tylko kilka razy, bo był młody i przestraszony.
Cóż zatem robić? Może warto przeczytać ze zrozumieniem kilka wskazówek wieszczów: Herberta „Przesłanie Pana Cogito”, Miłosza „Który skrzywdziłeś” itd. Może czytać tylko podpisane imieniem i nazwiskiem komentarze internetowe? Są to pobożne i nieco naiwne oczekiwania. W takich przypadkach do gry powinny wkraczać instytucje państwowe. To prokuratura i inne służby śledcze powinny zadbać o to, aby nikt donosami nie marnował czasu funkcjonariuszy państwowych i pieniędzy podatników. Może wobec wizji odpowiedzialności za słowo, niedoszły donosiciel dziesięć razy przemyśli, zanim wyśle paszkwil na swojego konkurenta gospodarczego, czy politycznego? Może wtedy nam wszystkim będzie się żyło nieco normalniej i nieco przyjemniej.
Grzegorz Dudziński