W połowie maja swoje podwoje ma zamknąć kultowy przybytek krainy łagodności we Wrocławiu, czyli klub „U Pieśniarzy”. Szef tego przedsięwzięcia, Donat Kamiński, przyznaje, że już nie radzi sobie ze skrzeczącą rzeczywistością. Na mapie Polski ubywa miejsc magicznych i jest to zjawisko niepokojące.
Wojtek „Biesiad” Biesiadecki, bard z Wybrzeża, wielokrotnie i w różnej formie apelował o obronę miejsc, w których można grać utwory z kręgu krainy łagodności. Alarmował o likwidowanych klubach tego typu w Sopocie, Warszawie i wielu innych miastach. Kraina łagodności to pojęcie bardzo pojemne, są to zarówno szanty, jak i poezja śpiewana, zarówno reggae, jak i jazz. Utwory z krainy łagodności łączy jedno – są to pieśni z tekstem, coś własnego, co twórca przekazuje w darze swoim odbiorcom. Śpiewający poeta obnaża przed nami całe swoje wnętrze. Jest to niezwykle cenny dar. Czy jesteśmy w stanie to docenić?
Rozmawiałem z Donatem Kamińskim, szefem Pieśniarzy. Po dwóch latach działalności jest niezwykle rozgoryczonym człowiekiem. Opowiedział mi o kobiecie, która przyszła do jego klubu i najzwyczajniej na świecie ukradła książkę z półki. Kiedy Donat interweniował, ona zapytała drwiąco: „A co, masz policzone wszystkie książki?”.
Inna sprawa – artyści śpiewający „U Pieśniarzy” zarabiali poprzez wypuszczany na salę kapelusz. Zdarzało się, że z kapelusza Donat wyciągał guziki albo żółciaki. Nie krył, że wstyd mu było przekazywać takie grosze artystom. Próbował z tym walczyć. Jakiś czas temu spisał kodeks klubowicza. Sugerował, że kwota wrzucana do kapelusza jest swoistym docenieniem osiągnięć artysty na scenie. Jeżeli uważamy, że koncert jest udany, to powinniśmy wrzucić do kapelusza przynajmniej 10 zł, jeżeli nie więcej.
Pamiętam upadek Węgliszka. W mediach i internecie rozpętała się olbrzymia burza. Było oczywiście bardzo dużo hejtu i zupełnie idiotycznych wypowiedzi. Pamiętam jednak jedną wypowiedź, niezwykle celną. Ktoś napisał: „Płaczecie po upadku Węgliszka, oskarżacie wszystkich świętych, a ile razy sami odwiedzaliście tę kawiarnię. Ile razy robiliście zakupy w bufecie?”. Żadna kawiarnia nie utrzyma się ze strawy duchowej. Pozostaje rzeczywistość w postaci rachunków za prąd, za gaz, za czynsz itd.
Na całym świecie działania w zakresie kultury nie są działaniami dochodowymi. Zarabiają tylko te wielkie gwiazdy, które inkasują po kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy za jeden występ. Artystom nieco mniejszego kalibru pozostaje biedowanie, czy inaczej mówiąc, koncertowanie za grosze.
Śmiem twierdzić, że pobierana stawka nie jest miarą wartości danego wykonawcy. Ona jedynie odzwierciedla stopień jego popularności. W obrębie krainy łagodności niezwykle trudno zdobyć taki stopień popularności, który gwarantowałby sukces finansowy. Dlaczego? Ano dlatego, że pieśni z tekstem są z natury elitarne, adresowane do tych najbardziej wyczulonych na poezję odbiorców. Kilka lat temu próbowałem namówić na finansowanie Festiwalu Piosenek Jacka Kaczmarskiego marketingowca z wielkiego koncernu. Facet podrapał się po głowie i skwitował: „hmmm Kaczmarski, żeby to chociaż Doda była…”.
W taki sposób do poezji śpiewanej podchodzi wielu przedstawicieli biznesu, czyli ludzi, którzy mogliby pełnić funkcję prywatnego mecenasa kultury. Myślę, że jeszcze wiele wody upłynie w Wiśle zanim wspieranie wydarzeń kulturalnych przez prywatnych przedsiębiorców stanie się modne. Nie inaczej dzieje się z mecenatem państwowym. Dotacja na przedsięwzięcie kulturalne zazwyczaj zależy od subiektywnej opinii członków komisji. Skład takich komisji bywa często przypadkowy i powiązany z najróżniejszymi koteriami.
Cóż pozostaje w świetle słabości mecenatu, zarówno prywatnego, jak i państwowego? To my sami musimy dbać o miejsca, w których kwitnie muzyka z krainy łagodności. Pamiętajcie o ogrodach, pamiętajcie o Pieśniarzach. Inaczej obudzimy się w świecie, w którym taka muzyka zamilknie na dobre.
Grzegorz Dudziński