Symbol graficzny portalu Facebook przedstawiający białą literę f na niebieskim tle Symbol graficzny portalu Instagram przedstawiający biały obrys aparatu fotograficznego na tęczowym tle Symbol graficzny portalu Twitter przedstawiający profil białego ptaka z rozwiniętymi skrzydłami na błękitnym tle Symbol graficzny portalu Youtube przedstawiający czerwony symbol odtwarzania  na tle białego ekranu starego telewizora Ikona certyfikatu strony przyjaznej niepełnosprawnym
Obrazek przedstawiający fragment muru z obrysem brakującej cegiełki

Śpiewak zawsze był sam

Słynne „Mury” Jacka Kaczmarskiego stały się hymnem pierwszej, jeszcze niewinnej, „Solidarności”. Ten najbardziej znany – i jednocześnie najmniej zrozumiany utwór – podzielił los swego twórcy. Jacek Kaczmarski – świetny obserwator i komentator świata, poeta i prozaik – w powszechnej opinii funkcjonuje jedynie jako „bard Solidarności”. „Każdy spotka tego diabła, którego się boi” niemal proroczo przewidział Jacek.

Piosenki Jacka Kaczmarskiego zacząłem poznawać w czasie stanu wojennego, kiedy chodziłem jeszcze do ogólniaka. Celowo używam określenia „zacząłem poznawać”, bo twórczość Jacka jest tak wielowątkowa, niejednoznaczna i bogata, że wciąż może prowokować odkrywanie nowych treści. Tak ja przynajmniej odbieram twórczość Kaczmarskiego. Tym samym odkrywam, że w tej kwestii nie stać mnie na dziennikarski obiektywizm. Cóż, nie wszystko można zmierzyć „szkiełkiem i okiem”.

Pamiętam pewien rajd turystyczny, na który wybraliśmy się pod wodzą historyka z mojej budy. Był to jeszcze stan wojenny, czołgi i milicja na ulicach. Szliśmy jakąś polną drogą, ja grałem na gitarze. Wszyscy głośno śpiewaliśmy „Mury” Jacka Kaczmarskiego. Przechodziliśmy akurat przez małą wioskę pod Bydgoszczą. Pewien mężczyzna na chwilę przerwał przekopywanie ogródka. Patrzył w naszą stronę. Nagle zaczął płakać! Podniósł w naszą stronę dłoń z palcami w kształcie litery V! Tam, na tej polnej drodze, piosenka Jacka przełamała między nami mur nieufności. Mur zrozumiały i naturalny w tych czasach i okolicznościach. A jednak…

„A mury runą, runą, runą
I pogrzebią stary świat!”

Pierwowzorem późniejszych „Murów” była powstała w 1968 roku pieśń katalońskiego barda Luisa Llacha. Opowiadała o słupie, do którego wszyscy jesteśmy przywiązani. Był to widomy symbol zniewolenia Katalończyków w Hiszpanii rządzonej przez znienawidzonego generała Franco. Pieśniarz zapewniał, że starczy pociągnąć mocno za sznur. Raz jeden, raz drugi uwiązany. Słup zacznie się chwiać i „na pewno runie, runie, runie, nie pozostanie po nim ślad”.

Kaczmarski do muzyki katalońskiego barda dodał swoje słowa. W zasadzie opisywały one los walczącego z reżimem Llacha. To przy publicznych wykonaniach pieśni „świec tysiące palili mu”. Był czas, że hiszpańska cenzura zakazała wykonywania tego utworu, wtedy Llach ograniczał się do grania melodii pieśni, słowa wyśpiewywały słuchające go tłumy Katalończyków. „I sama melodia bez słów niosła ze sobą znaną treść, dreszcze na wskroś serc i głów.”

W ”Murach” Kaczmarskiego w trzeciej zwrotce zachodzi niepokojąca zmiana rewolucyjnego nastroju. Rewolucjoniści „zobaczyli, ilu ich, poczuli siłę i czas. I z pieśnią, że już blisko świt szli ulicami miast. Zwalali pomniki i rwali bruk – ten z nami, ten przeciw nam. Kto sam ten nasz największy wróg! A śpiewak właśnie był sam…”

„A mury rosły, rosły, rosły
Łańcuch kołysał się u nóg”

Śpiewak stracił swoją pozorną kontrolę nad wielbiącym go tłumem. Stanął z boku, już jako obserwator. Co gorsza, skoro nie podążał w tym kierunku, co inni – stał się wrogiem. Rewolucja pożera własne dzieci, taki los spotkał też barda, który pierwotnie porwał tłumy do walki. Charakterystyczne, że w przypadku Lluisa Llacha ten scenariusz sprawdził się co do joty. Utwory tego lewicowego śpiewaka były blokowane przez cenzurę w komunistycznej Polsce – jako pieśni wywrotowe. Śpiewak został sam…

Po zwycięstwie rewolucji „mury rosły, rosły, rosły, łańcuch kołysał się u nóg”. Rosły mury między ludźmi, te mentalne, te najtrudniejsze do skruszenia. Mury nietolerancji, niezrozumienia, zacietrzewienia. Wczorajsi zwycięzcy dziś leżeli na tarczach. Walczyli o wolność, a ich własna małość sprawiła, że „łańcuch kołysał się u nóg”.

„Solidarność” nigdy nie przyjęła „Murów” jako całości. Internowani po 13 grudnia 1981 działacze panny S po odśpiewaniu trzech zwrotek w miejsce refrenu o rosnących murach dodawali ten bardziej optymistyczny o wyrywaniu murom zębów. Ktoś też (za Kaczmarskiego) dopisał inną, bardziej budującą pointę: „Nie, nie, nie umarł dla nas czas, jest jeszcze tyle pieśni w nas, bo trzeba wierzyć, wierzyć, wierzyć, by móc gdzieś dojść, by żyć, by trwać”.

Podstawowy dysonans, jaki tu się ujawnił, polegał na odmiennej poetyce. Jacek był twórcą, poetą, człowiekiem nieufnym wobec ruchów masowych. Zbyt cenił sobie własną indywidualność i talent, aby składać to wszystko na ołtarzu rewolucji. A „Solidarność” niewątpliwie była ruchem masowym, w którym wola jednostki musiała podporządkować się woli ogółu. Śpiewak musiał zatem pozostać sam…

Mieliśmy przykłady twórców, którzy swój talent poświęcali w całości rewolucji. Tak zrobił Majakowski, tak zrobił Gałczyński. „Bądź odważny, gdy rozum zawodzi, bądź odważny. W ostatecznym rozrachunku jedynie to się liczy” (Zb. Herbert). Wydaje się, że w tym zestawieniu tylko Kaczmarski miał odwagę powiedzieć tłumowi „nie”. Czy jednak ktoś usłyszał jego sprzeciw?

Teraz, po latach, jest czas na refleksję. Można sięgnąć do późniejszej twórczości Jacka. Do jego wierszy obrazujących malarstwo, odnoszących się do ważniejszych zdarzeń historycznych. Do tych opisujących człowieka i jego codzienne rozterki. Zaręczam – kopalnia emocji i wrażeń. Zupełnie inny Jacek, niż znamy go z Radia „Wolna Europa”. Jacek – poeta, nie bard „Solidarności”. Ja też, nie kryję, podchodziłem bardzo przedmiotowo do piosenek Kaczmarskiego. Zwłaszcza w czasie stanu wojennego i po nim. Wolałem wyrywać murom zęby, niż dopuścić myśl, że sam buduję nowy mur. Taka była potrzeba chwili – o czym opowiadałem na wstępie, o naszym rajdzie turystycznym. Wszyscy byliśmy odwróceni…

Dla mnie osobiście poezja Zbigniewa Herberta i Jacka Kaczmarskiego (celowo stawiam tych dwóch poetów obok siebie) stała się swoistym dekalogiem. Prawdami, którym nie wolno zaprzeczyć. Zarówno Herbert, jak i Kaczmarski w swojej twórczości oscylowali wokół priorytetów. Prawd ostatecznych. Niepodważalnych. Stawali w szeregach „obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów”. Cóż pozostawało po wezwaniu „Bądź wierny, idź…”?

Kaczmarski to bunt wobec zastanej rzeczywistości. Kontestacja. Moi synowie przeżywają to samo, słuchając zupełnie innej, swojej muzyki. I dobrze. Taki bunt jest twórczy, pozwala inaczej ustawić skalę wartości.

Od dziesięciu lat organizuję w Bydgoszczy Festiwal piosenek Jacka Kaczmarskiego „Źródło wciąż bije”. Najbliższy odbędzie się 13-14 czerwca 2015, szczegóły na www.zrodlowciazbije.pl .
Ta impreza skupia pozytywnie zakręconych ludzi. Takich, którzy w Jacku widzą Twórcę, a nie tylko barda „Solidarności”. Którym nota bene Jacek nigdy zostać nie chciał. Chyba jednak spotkał swego diabła…

Grzegorz Dudziński

Przeczytaj również